Adhan
23 Dec ’17
Trzy dni, gdy słońce zamiera w bezruchu w swoim zatrważającym, przynoszącym chłód i zagrożenie upadku. Trzy dni nadziei, skrytej w zaświatach walki z siłami nieuchronnie ściągającymi je ku dołowi. Za grzbiet żółwia, za linię horyzontu. Świat, w którym słońce jest Bogiem, świat prastarych kultur. Przekazu ustnego, transowego postrzegania linii życia. Przełamywania się śmierci w rękach. Nieustannego odradzania się życia o poranku. U Słowian Święto Godowe. W różnych kulturach, różne nazwy, prastara, jedna idea. Wkroczyliśmy w ten świat, tak inny od pudrowanego cywilizacją – świata basenu Morza Śródziemnego. Nie wspominając już o Północnych rubieżach Europy. Trochę Afryka, trochę kurz po monoteistycznej, bliźniaczej Trójcy Bliskiego Wschodu. No i słońce, ich Pan Pierwotny, pierwowzór dla każdej zinstytucjonalizowanej religii. Czyste doświadczenie na nieboskłonie, nie przebitka, nerwowy podryg mięśnia umarłego, któremu przyłożono elektrodę. Prawdziwa manifestacja siły białego słońca. Coś zapomnianego. Oszołomienie. Góry Atlas, majestatyczne, oddzielające swym wybrzuszeniem Marakesz od Sahary.
Jadąc autostradą, cudnie było zatopić się w wewnętrznej wizualizacji, przedstawiającej proces wypychania dna oceanu przez skorupę ziemską. Skala czasu i przestrzeni niczym nie zaburzona. Żadnym banerem, straganem z oscypkami, smrodem i mentalnym ubóstwem naszej kultury przydrożnych obrazków. Droga prowadząca do Marakeszu, pierwszy test na pracę z lękiem. Nagłe wyplucie z Pustki w kierunku chaosu. Ludzie, muły, isuzu, koty. Wszystko to zlewające się w manifestację mrowiącej pod powiekami różnorodności. Walczącej ze sobą, atakującej Cię, wyrywającej Twoją uwagę. Szczyt obłędu następuje w Marakeszu, wszelkie zasady przestają obowiązywać, czysty stan kwantowy. Wszystko jest wszystkim i wszystko jest wszędzie. Szok a za nim nadchodzi pierwszy przebłysk fascynacji. Jak po pokonaniu nieśmiałości i pierwszych słowach do upodobanej dziewczyny. Tak by można bez końca.
Działo się dużo, w międzyczasie zaniknął we mnie wewnętrzny nakaz polowania na zdjęcia. Nie ukrywam, że pomógł mi go przestrzegać upiorny mechanizm odganiania się od każdej żywej istoty, w kierunki której stałem jak do Mekki, a istota ta oczekiwała ode mnie pięniędzy. Świetny trening na wyzbycie się konieczności pstrykania. Oczywiście jakaś perwersyjna część we mnie nie posłuchała się do końca nowych wytycznych, czego efektem jest rejestracja kilku kluczowych obrazków. Po prostu rozdzieliliśmy się, ja fotograf i ja obserwator. Każdy zajął się sobą nie rywalizując o uwagę świadomości. To była terapia, jak przez zanurzenie. Ledwie łapiąc resztki powietrza w płuca, siedząc na dachu, przy śniadaniu złożonym z kawy, jajek na twardo, pysznego pieczywa, popłynęły mi łzy ze wzruszenia. Łzy warte każdej ceny. Pierwszy raz obecność doświadczona, a nie zarejestrowana. Fale, które przykuwały moją uwagę zniknęły, został sam ocean. Kiedyś tam wrócę, w majowy tydzień, gdy jest już nocą gorąco. Rozłożę matę na dachu hotelu Cecil, lub na jakimkolwiek dachu. Poproszę stare, pokiereszowane koty o wyrozumiałość i gościnność. Będę czytał, pisał i oddychał. Do souków będę schodził nie po kapcie, tylko batbout do jedzenia. Będę szedł przez przed siebie, zdjęć nie będę robił. Słońce chyliło się ku oceanowi gdy w radio zabrzmiał Adhan, tradycyjna pieśń wzywająca muzułmanów do modlitwy. Byliśmy już w drodze na lotnisko.
Już jutro Bóg słońce wróci z trzydniowej walki o powrót na nieboskłon i narodzi się na nowo. Za kilka miesięcy będzie chodził po wodzie i niósł nam dobre plony i cuda wszelakie. Tymczasem uzbrojmy się w cierpliwość, dajmy dziecku się pobawić, pozwólmy mu dorosnąć.