Homeworking
17 May ’18
Pamiętam te chwile (uwaga, nadchodzą irytujące zdania wielokrotnie złożone), gdy dojrzałą wiosną, jak już ciepło było na świecie, chodziłem po szkole podstawowej z tornistrem na plecach do mojej mamy do pracy. Szło się wtedy 3-4 km przez miasteczko, przez lasek zwany Gliniankami, do biura przy małym zakładzie produkcyjnym, który specjalizował się w gumowych zabawkach, które tak głupio piszczały. Nazywał się Pinokio i nikt się wówczas nie martwił o prawa autorskie do tej nazwy. Skądinąd te dzisiejsze przedszkola smefrusie i inne coralgole chyba prawa autorskie również za nic mają. Szło się, mając lat 9-10, może i 12-cie, nie zważając na czyhające zewsząd niebezpieczeństwa. Na miejscu, w pokoju mamy fascynowałem się zawsze drewnianą centralką telefoniczną, w którą wkładało się takie śmieszne, długie jacki (o jacie, może to klucz jakiś!) do otworków odpowiedzialnych za poszczególne pokoje i Panie za biurkami 🙂 Dodatkowo zapach dorosłego świata i papierosów, które w niezliczonej ilości pochłaniane były wtedy przy biurkach. Zapach fabryki, kleju i gumy, spinacze i skoroszyty biurowe. Istny wszechświat pełen skarbów. Później z mamą, na swoim rowerze, lub jej siodełku, hajda do sklepu stać po papier lub świeżo mieloną kawę w takim wielkim młynku w sklepie spożywczym. Dzisiaj w miejscu pokoju z mała centralką na jacki stoi blaszana sala Tesco, a ja krążę między jej półkami, stoję przy kasie i zastanawiam się, czy tutaj ta centralka kiedyś wisiała. Może sięgając po kawę Lavazza, nieświadomie łączę jakąś Panią, z jakimś Panem na hali produkcyjnej?
Kiedy po latach urodziła mi się córka Zosia, nie mogłem się jej zrewanżować tą magią, bo wracałem już po pracy w innych realiach, w innej rzeczywistości i z magią niewiele ona miała już wspólnego. W tamtych latach od zawsze pracowałem w agencjach reklamowych i w mojej głowie po powrocie do domu, do 10-piętrowego bloku na warszawskim Żoliborzu wybrzmiewały jak echo hasła “deadline” i “poprawka”. Zosia nie była również w stanie pokonać tysiąca przecznic i samej Wisły, aby udać się na Saską Kępę, do agencji reklamowej, w której wtedy pracowałem. Później prace się zmieniały, ale zasada fizycznej separacji życia rodzinno-domowego od pracy pozostawała ta sama, wręcz też nawet się pogłębiała. W odróżnieniu od wcześniejszego pokolenia, gdy fizyczna separacja była mało zaznaczona, dom mojej mamy tętnił w weekendy i letnie wieczora od przyjaciół i przyjaciółek z tejże pracy, lub choćby najbliższych sąsiadów z ulicy. Znamienne, że nowe czasy zaczęły separować fizycznie, ubezwłasnowalniając psychicznie, odwrotnie, niż pokolenie wstecz, dwadzieścia lat wcześniej. Wracając do agencji reklamowych, z podwarszawskiej Wesołej lub Sulejówka do budynków telewizji na Woronicza było jeszcze dalej i jeszcze trudniej potencjalnie Zosi na rowerze lub hulajnodze dojechać. Jedna jej wizyta samochodem, do studia na Domisie, mogła być jak zachowane w mojej pamięci spotkania gwiazdkowe z pączkami, paczką słodyczy, bananów i czekolady. To trzeba by było sprawdzić, podpytać, może jest to jakiś łącznik.
Dzisiaj jest inaczej, bardziej po dawnemu. Życie napisało nowy rozdział. Mam wspaniałą, cudowną pracę i satysfakcję z jej wykonywania. Robię to, co lubię i lubię to, co robię. Poszukiwałem na wiosnę jakiegoś biura, jakiegoś miejsca, gdzie z laptopem, torbą z dyskiem, dokumentami i myszką mógłbym przucupnąć, aby w ciszy i spokoju obrabiać przywiezione zdjęcia. Próbowałem warszawskich kawiarni, ale dojazd zabijał, siedzenie na miejscu, kilka godzin przy chłodnej już kawie trącało biedą i tandetą. Wszelakie lokalne bary, biblioteki i cukiernie zapowiadały ten sam, mocno niestabilny i krępujący klimat. Stanęło na pustym piętrze w domu rodziców. Wybór, wydawać się powinien idealny, ale ten układ trwał dni zaledwie dwa. Z powodów osobistych, w szczegółach, o których tutaj nie napiszę, musiałem się stamtąd wynieść. Za co temu człowiekowi, i za wszystko co dla mnie zrobił i nie zrobił, serdecznie dziękuje. Bo zawsze nieświadomie przyczyniał się tym do mojego rozwoju i poszukiwania kreatywnych rozwiązań.
Dzisiaj jest cudownie. Jestem chyba jedynym fotografem w Polsce, może i w Europie (nie licząc kilku hipsterów krążących w camperach po Islandii – na co też z wytęsknieniem czekam), który pracuje w przyczepce kempingowej w przydomowym ogródku. Do pracy chodzę z kawą w ręku, plecakiem z laptopem o 7-ej rano pośród śpiewu ptaków. Mój synek Jeremi, jak tylko zje drugie śniadanie, chętnie mnie odwiedza i dzielimy się wówczas przestrzenią w przyczepce. On dostaje klucze i zajmuje się otwieraniem wyimaginowanych zamków, a ja zerkam na niego, odpoczywając od wpatrywania się w monitor laptopa. To świetne rozwiązanie. Raz, że nie jestem od niczego i nikogo zależny, od humorów, aktów agresji, czy innych problemów, od których każdy szanujący się człowiek powinien trzymać się z daleka. Nie bez znaczenia jest też optymalizacja czasu pracy, dojście (dojazd) zajmuje mi minutę. Odpoczywam biorąc na ręce Jeremiego, wracam odpoczęty do dalszej obróbki. Wszystko gra. Czasem tylko z zewnątrz musi to dziwnie wyglądać, bo wypadam z przyczepki jak strzała i biegnę do domu w wiadomym celu. Rozważałem postawienie obok toy-toya, ale to chyba zabiłoby magię tego miejsca 🙂 Wieczorami pakuję plecak, zamykam przyczepkę i znikam w domu już na stałe. Do następnego ranka. Gdy Jeremi zarządzi pobudkę o 5:30, dostanie butlę mleka i razem zjemy kanapkę, a on naśladując mnie wypije swój wirtualny kubek nieprzytomnej kawy 🙂
ps. za podsunięcie pomysłu, wydobycie go ze szkicu w głowie dziękuje mojej żonie Ewie, która, jak wszyscy wiemy, dobre ma pomysły 🙂 koncepcja sesji, obróbka i montaż gifów mojego autorstwa, za wykonanie zdjęć serdecznie dziękuje Ewie 😉
Muzycznie towarzyszą mi takie oto nuty. Pomagają wprowadzić się w pewien rodzaj transu obrabiając Wasze zdjęcia 🙂